wtorek, 25 czerwca 2013

44. Katastrofa lotnicza bez katastrofy lotniczej z udziałem fioletowej baby, gryfa i Tabalugi po solarium

To chyba było oczywiste, że ten lot nie skończy się dobrze. No, ale kto by przewidział, że zostanę w starych ruinach świątyni z Ravenem, któremu wyrosły smocze skrzydła. Ja mam zawsze pecha, no dobra, zabieram się za wyjaśnienia, czyli od katastrofy lotniczej bez katastrofy lotniczej.
Na początku lot mijał spokojnie, około trzynastej zjedliśmy obiad, w tym czasie miałam kilka godzin na poznanie Ravena...tylko, że ciągle bałam się zapytać kim on właściwie jest. Katherina załatwiła nam bilety w pierwszej klasie, nie dochodziłam jak, przyzwyczaiłam się, że w świecie bogów coś po prostu jest i nie pyta się skąd, może to Hermes załatwił. Nadal dziwnie się czułam, trochę jakbym miała więcej mocy, ale jednocześnie czułam się jakbym miała  zaraz spaść, nie wszyscy bogowie musieli lubić wycieczki lotnicze a inni przeciwnie, pewnie stąd te mieszane odczucia, starałam się skupiać na tych lepszych. Mogło się wydawać, że lot przebiega spokojnie, dopóki kilka godzin po obiedzie coś nie zatrzęsło całym samolotem. W głośnikach usłyszeliśmy ostrzeżenie o możliwych turbulencjach, ale dziwne mrowienie w moich dłoniach i stopach mówiły mi co innego, jakby "uwaga, w zasięg boskiego radaru wpierniczył się potwór, radzimy wyciągnąć broń i modlić się, że antyterroryści nic nie zauważą", więc posłałam Ravenowi ostrzegawcze spojrzenie i wysunęłam z włosów wsówkę, która w mojej dłoni odrazu rozgrzała się. Samolotem znów zatrzęsło, tym razem cztery razy mocniej a w ciszy rozległo się głośne "KRAAAAAAAAAAA!!" jakby orzeł wielkości lwa postanowił oznajmić nam o swoim istnieniu. Między pasażerami rozległ się zaniepokojony szum, a ja zacisnęłam dłoń na wsówce, nie znam się, ale to albo jakieś coś połączone z wielkim ptaszyskiem, albo jeden z tych wielkich orłów, które widziałam w obozie (wolałam pegazy, ale ptaki też nie były złe). Jeżeli to postanowiło uwić sobie gniazdko na naszym samolocie...no szczerze to było nieciekawie. "KRAAAAAAA!!" Samolotem znowu zatrzęsło, jeszcze mocniej.
-Cholera!-mruknęłam podrywając się z miejsca.
-Co to?-zapytał Raven podnosząc się, zauważyłam, że jego amulet zaczą błyszczeć.
-A skąd ja mam wiedzieć? Rusz się...-odpowiedziałam.
Nie musieliśmy się nigdzie ruszać, z głośnym hukiem kilka metrów przed nami zmaterializowała się w ciemnofioletowej chmurze dymu wysoka dziewczyna. Kiedy dym się rozwiał a ja mogłam się jej przyjżeć aż zachłysnęłam się powietrzem. Miała długie, proste, czarne włosy ścięte "po egipsku" prosta grzywka i idealnie proste końcówki, pomiędzy jej kosmykami błyszczały złote refleksy a na głowie miała coś na podobę złotego diademu, jej oczy były żółte jak u jakiegoś gada, jedynie jej źrenice były normalne, ale najbardziej zszokowała mnie jej skóra, była fioletowa! Tak, fioletowa, a na dodatek miała łuski jak u węża, może nie wszędzie, miejscami była gładka a miejscami miała łuski. Twarz Ravena przybrała zacięty wyraz, jakby dobrze wiedział kto to jest i nie bardzo podobało mu się to towarzystwo, teraz jego amulet jarzył się złotym blaskiem.
-Exitium...-wymruczał jak zwierze szykujące się do ataku.
Zamarłam, skąd on znał jej imię? Widziałam ją pierwszy raz na oczy, ale wiedziałam, że nie jest po naszej stronie. Jej imię...Exitium, to po łacinie znaczy zniszczenie.
-Hmm...nasz kochany Płomyczek, o i masz towarzystwo! Fajnie, będzie więcej zabawy...Co to za jedna?-zapytała, brzmiała na rozbawioną, jakby perspektywa walki ją uszczęśliwiała, a przy okazji lustrowała mnie wzrokiem jakby chciała ocenić czy jestem groźna, albo czy warto mnie zjeść.
Raven stanął pomiędzy nami, jakby chciał mnie zasłonić, dziwne, nie widziałam, żeby miał broń, nie powiedział mi czy ma jakąś moc...tylko jego amulet nadal błyszczał złotym blaskiem. Pasażerowie zamarli, jakby nagle skamienieli, nie wiedziałam co teraz widzieli ale tak nawet było lepiej, przynajmniej nie będzie paniki, gorzej jakby coś im się stało.
-Odczep się od niej, nie jest...nie jest tym, kim myślisz...-powiedział z wachaniem.
Już nic nie wiedziałam, nie rozumiałam, chyba tak czuje się ktoś na kogo rzucono Confudusa. Miałam wrażenie, że coś mnie omija, czegoś nie wiem.
-Yhym...jednak po coś ją ze sobą masz...-wymruczała fioletowa jak kot szykujący się do skoku na ofiarę.
Co?! Raven ma mnie po coś?! Chyba jej coś odwaliło!! "KRAAAAAAAA!!" Potwór znowu potrząsną samolotem jakby chciał o sobie przypomnieć. Zaklęłam w myślach, zupełnie o nim zapomniałam.
-Des...-zwrócił się do mnie Raven.
-Dam sobie radę, bywało trudniej...-odpowiedziałam, wsówka w mojej dłoni wydłużyła się i zmieniła w spiżowy miecz.
-Zajmij się tym czymś na samolocie.-przerwał mi chłopak.
Exitium zaśmiała się a jej dłonie zapłonęły czarnym ogniem.
-Ale...-zaczęłam.
-Już! Dam sobie radę, leć!- znowu przerwał mi, a jego dłonie...no teraz miał smocze pazury.
Nie wiedziałam co o tym sądzić więc rzuciłam się do wyjścia z samolotu. Schyliłam się kiedy Exitium rzuciła we mnie kilkoma czarnymi kulami energii, które rozbiły się o półki bagarzowe. Udało mi się dotrzeć do wyjścia, które oczywiście były szczelnie zamknięte.
-Cholera...-mruknęłam nie wiedząc co zrobić-Hefajstosie, błagam cię, chociaż raz daj mi trochę swoich zdolności...może poza zamienianiem się w żywą pochodnię...-powiedziałam wznosząc oczy do góry jakby w modlitwie do ojca.
Chyba mnie wysłuchał, bo moje ręce same sobą pokierowały, nie wiedziałam co robię, po prostu samo wychodziło, w końcu po kilku niesamowicie długich minutach udało mi się otworzyć. Gdzieś w przedziale pierwszej klasy rozległ się dźwięk jakby ktoś drapał metal pazurami. Nie zastanawiałam się dłużej, pchnęłam ciężkie drzwi i uderzył mnie pęd chłodnego powietrza, który próbował mnie wyciągnąć na zewnątrz. Dobra, to teraz wyskoczyć z samolotu i przeżyć, ja chyba zwariowałam. Nogi mi się trzęsły, zaczęłam się zastanawiać czy na pewno trampki zadziałają a jeżeli nie, czy tym razem dam radę polecieć, to sprawiało mi cholerny kłopot. Miałam nadzieję, że jednak bogom zależy na mnie na tyle, żeby nie dać mi rozbić się na krwawą miazgę. Zaczerpnęłam powietrza w płuca, nadal się trzęsłam, ale w końcu zrobiłam pierwszy krok, drugi, trzeci...czwarty...To już nie był skok z Wieży Astronomicznej, tylko z pędzącego samolotu kilkaset kilometrów w dół.
-BŁAGAM ZADZIAŁAJCIE!!-wydarłam się mimowolnie kiedy wypadłam w pustkę, było tu strasznie chłodno, wiatr wiał okropnie, zwiewał mi włosny na twarz, popychał mnie, spadałam... I nagle poczułam, że zwalniam, trampki zadziałały a ja uniosłam się wyżej. Nie mogłam się powstrzymać i wrzasnęłam z radości. Po chwili byłam znowu na wysokości samolotu...na którego dachu siedział wielki gryf. Zwierzę było dwa razy większe od tygrysa, miało łeb orła, ciało lwa i wielkie białe skrzydła a jego pazury były w stanie rozerwać pokrycie samolotu. Teraz skok z samolotu wydawał mi się niczym w porównaniu z walką z nim. Wylądowałam za nim i się potknęłam co natychmiast zwróciło uwagę stwora. "KRAAAAAAAAA!!" Wrzasną odwracając się, nastroszył pióra, spojrzałam w jego wielkie, złote oczy spojrzały prosto na mnie. Zamarłam, to mnie połknie, zeżre bez większego wysiłku! Włosy rozwiewał mi chłodny wiatr, samolot nadal leciał, a gryf właśnie patrzył na mnie jakby zastanawiając się jak mnie zjeść. "KRAAAAAAA!!"
-Yhh...nie popisuj się.-mruknęłam.
To był błąd, gryfa chyba to zirytowało i pobiegł prosto na mnie. Odepchnęłam się od samolotu, nie polecam skakać po lecącym osobowym odrzutowcu, wierzcie mi na słowo, nie chcecie próbować. Przeskoczyłam nad gryfem i chwyciłam się jego karku. Kurczowo trzymałam się piór stwora a on wierzgał się chcąc mnie zrzucić. Rzucało mną na wszystkie strony, gryf, wiatr, lecący samolot, przez to wszystko czułam się jak na rozregulowanym mechanicznym byku albo na popsutej karuzeli. Miałam nadzieję, że Raven radził sobie lepiej. Jakby w odpowiedzi rozległo się z dołu głośne "BUM!", miałam nadzieję, że to Exitium się oberwało.
-Uspokój się do cholery!-wrzasnęłam, chyba gryf trochę się uspokoił ale dalej wierzgał-Nie chcę zrobić ci krzywdy...eee...Fred...-tak, a jak wrócę powiem kumplowi, że nazwałam gryfa na jego cześć, na pewno się ucieszy-Nie chcesz tu zakładać gniazda, wierz mi, jeżeli jakiś gryfowy handel nieruchomości ci polecił wielki samolot, nie wierz mu i zwolnij go, znajdź sobie jakieś wzgórze albo coś okey?-to całkiem normalne, że gadam z gryfem o nieruchomościach na samolocie, proszę się nie czepiać!
Co dziwniejsze, Fred chyba zrozumiał bo przestał ze mną walczyć, zaświergotał po ptasiemu już bardziej potulnie i pozwolił mi zejść.
-Dobry Freddie.-uśmiechnęłam się-Leć, znajdź sobie dziewczynę czy coś a córkę nazwij Des.-powiedziałam i poklepałam go po wielkiej głowie.
-Kraaaaaaa.-odpowiedział mi Fred.
-Pewnie.-mruknęłam udając, że znam ptasio-lwi.
Fred potrząsnął głową, popatrzył na mnie, rozłożył skrzydła i odleciał. Na chwilę mogłam odetchnąć, ale wtedy z samolotu wypadli Exitium i Raven, drzwi się za nimi zatrzasnęły. Zauważyłam wielkie, smocze skrzydłw kolorze bursztynu wyrastające z pleców Ravena, widziałam też, że jego ręce płoną. Serio muszę się dowiedzieć kim on jest. Widziałam, że pchnął Exitium, która coś wrzasnęła i zniknęła w obłoku fioletowego dymu. Chciałam tam polecieć, ale widocznie moje trampki wyczerpały swoją magię, skrzydełka zatrzepotały słabo i znikły. Jak na złość akurat powiało mocniej, o wiele za mocno, i spadłam z samolotu.
-Raven!-wyrwało mi się.
Spadałam coraz szybciej, ale chłopak musiał mnie usłyszeć
bo po chwili poczułam jak łapie mnie w pasie i mocno przytrzymuje, złapałam się go mocno. Serce biło mi jak szalone, czułam się jakbym dalej spadała, nic mnie nie unosiło, czułam pustkę pod nogami, trzymałam się kurczowo Ravena, czułam ruchy jego wielkich skrzydeł, wiatr rozwiewał nasze włosy.
-Nie spadniesz, trzymam cię.-powiedział zlatując niżej.
-Łatwo ci mówić, to nie ja mam skrzydła...aha, masz mi to wyjaśnić.
-Później...co tam było?-odpowiedział.
Nadal lecieliśmy niżej, powietrze stawało się cieplejsze a wiatr zwalniał.
-Tylko bardzo zdenerwowany gryf, kazałam mu poszukać sobie dziewczyny.-powiedziałam.
-Dobra jesteś.-zaśmiał się Raven.
-Nie takie rzeczy się robiło.-stwierdziłam.
Wylądowaliśmy w ruinach starożytnej świątyni, stare ściany z białego marmuru oplatały winorośle. Był już wieczór, niebo z pomarańczowego zmieniało się na granatowe.
-Fajnie...szykuje się cudowna noc.-mruknęłam.
-Bardziej zastanawia mnie skąd tu ta świątynia.-powiedział Raven, z jego pleców dalej wyrastały bursztynowe skrzydła a amulet jaśniał złotym blaskiem.
-Nie wiem...ale chyba musimy tu zostać na noc...Tabalugo po solarium.-powiedziałam idąc do środka świątyni.
-Okey...ej! Chwila, co?-zawołał biegnąc za mną.
-Jesteś opalony tabaluga.-zaśmiałam się i weszłam przez pokruszone wejście świątyni.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Pada da dam! Komuś się chciało to czytać? Wena mnie dzisiaj wzięła jak nie wiem, pisanie przy akompaniamencie miauczenia kota socjopaty zawsze spoko ^^. Dedykacja dla wszystkich komentujących.
czytałeś = skomentuj, to naprawde motywuje

sobota, 22 czerwca 2013

43. ""Przywalić ci z zaklęcia czy z niebiańskiego spiżu żeby w końcu coś do ciebie dotarło?!

Może zacznę od tego, że Katherina dała nam jeszcze bilety lotnicze do Rzymu i starą mapę, która miała nas poprowadzić. Mieliśmy już wychodzić kiedy profesor McGonagall weszła do klasy. Świetnie, stanąć przed dyrektorką z podejrzanie wyglądającą mapą, biletami lotniczymi i mieczem w dłoni, czeka mnie świetlana przyszłość. Z drugiej strony jestem dzieckiem bogów, czego innego można się po mnie spodziewać? Być może nie głupiego uśmiechu i potknięcia się o własne nogi, co właśnie zrobiłam. McGonagall spojrzała krótko na mnie i przeniosła wzrok na Ravena, który najzwyczajniej w świecie siedział na ławce i rozglądał się po klasie. Musiałam przyznać, że on mnie intrygował, nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale czułam od niego jakąś wcześniej nieznaną mi moc, poza tym wydawał się taki tajemniczy, ale jednocześnie był dość otwarty. No ale wracając do świata poza panem zielonookim, McGonagall zdążyła już wymienić kilka zdań z Katheriną kiedy ja przypatrywałam się mojemu nowemu towarzyszowi (tylko z czystej ciekawości!), ale z tego co udało mi się podchwycić nie rozmawiały o nas i skończyło się na tym, że porozmawiają później. No chyba jeszcze nie wspomniałam, że od rozpoczęcia roku szkolnego wszyscy nauczyciele zachowywali się trochę dziwnie, byli bardziej spięci i ostrożni, często zdarzało się, że rozmawiali o czymś między sobą, ale kiedy pojawiali się uczniowie natychmiast zmieniali temat. Robiło się to strasznie irytujące, jakby cały świat starał się przed nami coś ukrywać. Potem dyrektorka jeszcze raz spojrzała na mnie a ja zesztywniałam.
-Powodzenia.-powiedziała krótko i wyszła.
-No dzieciaki, zbierajcie się…-zaczęła Katherina uśmiechając się do nas pokrzepiająco, ale przerwało jej wejście Jamesa.
Yhhh…jak ja mam go dość! Miałam tylko nadzieję, że przylazł bo nie rozumiał zadania domowego…no dobra, nie oszukujmy się, jakby on przylazł do nauczyciela gadać o lekcjach trzeba by było od razu brać go na intensywna terapię w szpitalu psychiatrycznym!
Raven wstał z ławki, a ja genialnie zapomniałam zawiązać lewego trampka, potknęłam się o sznurówki i poleciałam prosto na niego. Wspomnę może o tym, że przy okazji byłam rozproszona rozważaniem możliwości opieprzenia Jamesa, więc proszę się nie dziwić, że się potknęłam. Na szczęście Raven mnie złapał a przy okazji uśmiechnął się do mnie rozbrajająco.
-Lecisz na mnie.-stwierdził z rozbawieniem.
-Ja tylko walczę z grawitacją.-odpowiedziałam odwzajemniając uśmiech.
Od razu poczułam się lepiej, czyli on miał poczucie humoru, to już o wiele poprawiało perspektywę wspólnej podróży.
-Dzięki…-dodałam stając na własnych nogach.
-Nie ma za co, przecież grawitacja sama się nie pokona.-stwierdził zielonooki.
Zaśmiałam się, ale James postanowił przypomnieć o swojej obecności. Mapę i bilety już schowałam do torby, ale (na nieszczęście Pottera) miecz nadal znajdował się w mojej ręce.
-Des, przemyśl to jeszcze raz…-zaczął James rzucając krótkie, nieufne spojrzenie Ravenowi.
-Już wszystko przemyślałam, nie udawaj, że cię to obchodzi.-fuknęłam na niego jak wściekła kotka.
-Ale…-próbował ciągnąć dalej.
-Nie ma „ale”, odczep się już i dalej mnie olewaj!-wybuchłam.
-To nie tak, że…-jego mina była po prostu bezcenna, wyglądał jakby dostał zaklęciem ogłupiającym między oczy.
-Przywalić ci z zaklęcia czy z niebiańskiego spiżu żeby w końcu coś do ciebie dotarło?!-warknęłam zaciskając dłoń na mieczu.
Katherina i Raven wodzili wzrokiem między nami jakby strzelały między nami błyskawice. Dobra, jeszcze trochę i pewnie do tego by doszło, niedawno przez przypadek tak rozwaliliśmy jeden z posągów (na szczęście nie było żadnych świadków), pewnie dlatego zareagowała.
-James, idź na lekcje, porozmawiam z tobą później. Destiny, Raven, za dwie godziny musicie być w Londynie, musimy już iść.-powiedziała zachowując spokojny ton.
-Ale…-zaprotestował James, ale nie miał szansy powiedzieć nic więcej, ja i Raven wyszliśmy już z sali na Dziedziniec Transmutacji. Nie patrząc za siebie ruszyłam szybkim krokiem do zamku, nie zorientowałabym się, że Raven ledwie za mną nadąża gdyby mnie nie zawołał.
-Nie myślałem, że tak szybko chodzisz, aż tak ci się śpieszy?-zapytał dobiegając do mnie.
-Nie…ja po prostu…-zająknęłam się zwalniając kroku.
-Hmmm…Kto to był? Nieźle cię wkurzył ten cały James, no to jak? To twój chłopak, a może były, no na rodzeństwo nie wyglądacie?-stwierdził.
-Czemu nagle tak dużo gadasz co? James to po prostu…no kiedyś przyjaciel, teraz sama nie wiem, nie będę ci o tym opowiadać, to nie jest ważne.-odpowiedziałam cicho.
Czemu ja mu to mówiłam, nawet jeżeli to było takie ogólne? Przecież ledwie go znałam… Zanim się zorientowałam wychodziliśmy już z zamku.
-Wybacz…to po prostu taka wrodzona ciekawość, nie chciałem cię urazić.-odpowiedział Raven.
Niepewnie się do niego uśmiechnęłam i uniosłam głowę rozglądając się dookoła, widziałam jak na jeziorze pojawiają się macki Wielkiej Kałamarnicy, na błoniach nie było ani jednego ucznia, wszyscy albo jedli śniadanie, albo byli już pod klasami, niby dzień zwykły, jak wszystkie inne…no nie dla mnie, z każdym krokiem czułam jak serce zaczyna bić mi mocniej. Nie wiedziałam co mnie czeka, nie wiedziałam czego będziemy szukać, jak powinniśmy tego szukać, będziemy na terenie najpotężniejszej starożytnej cywilizacji i wiedziałam, że już nie mogę się wycofać, to tak, jakby ktoś wyskakiwał z samolotu, kiedy ten już wystartował.
-W porządku…-zaczerpnęłam chłodnego porannego powietrza-Po prostu on bywa taki wkurzający…ale to nie ważne…-dodałam siadając na stopniach schodów prowadzących do zamku.
Po kilku minutach dołączyła do nas Katherina i ruszyliśmy w stronę Hogsmeade, dopiero stamtąd mogliśmy się teleportować. Dojście do miasteczka zajęło nam trochę mniej niż pół godziny. Nie czekaliśmy na nic, teleportowaliśmy się na Pokątną. Przyznam się, do była moja pierwsza teleportacja (no poza tym jednym razem kiedy Hermes teleportował nas z Olimpu ale to co innego) i nie miałam zamiaru za szybko powtarzać tego doświadczenia. Najpierw ogarnęła mnie całkowita ciemność, miałam wrażenie, że ramię Katheriny wyślizguje się z mojego uścisku, czułam się jakby coś ściskało mnie od wszystkich stron, jakbym była w wielkiej zgniatarce do śmieci, a oczy coś próbowało mi wcisnąć w czaszkę, ledwie mogłam oddychać. I nagle wszystko się skończyło, chłodne poranne powietrze znowu owiało moją twarz, ale tym razem przyniosło ze sobą świeży zapach bułek i kawy a do uszu dobiegły mi zwykłe odgłosy z londyńskich ulic w godzinach porannych. Czułam się jakby cały świat wirował, nogi miałam jak z waty a mój oddech był przyśpieszony, z tego co zauważyłam spod przymkniętych powiek, Raven był równie skołowany co ja.
-Nigdy…więcej…-wymamrotałam.
-Yhym…-zgodził się ze mną Raven.
-Całkiem nieźle to znieśliście.-stwierdziła Katherina jak gdyby nigdy nic.
-To wolę nie wiedzieć jak to jest „źle” znosić teleportację.-mruknęłam otwierając do końca oczy.
Byliśmy w jednej z bocznych uliczek na Pokątnej, wyjrzałam za róg, niedaleko nas zauważyłam szyld Magicznych Dowcipów Weasleyów. Czarodzieje spokojnie robili zakupy, gdzieś przebiegł dachowiec. Zwykły dzień…
-Chodźcie…-rzuciła Katherina i ruszyła dalej.
Wyszliśmy z Pokątnej i przez Dziurawy Kocioł przeszliśmy do mugolskiej części Londynu. Kolejne czterdzieści pięć minut jechaliśmy metrem na lotnisko Heathrow, z które mieliśmy lecieć do Rzymu. Odprawa nie trwała długo i szybko znaleźliśmy się przy bramkach. Odwróciłam się jeszcze, żeby ostatni raz spojrzeć na Katherinę, uśmiechnęła się do mnie a ja przeszłam przez bramkę. No tak, zapomniałam o moim mieczu, który teraz miałam wsunięty we włosy jako wsuwkę. Bramka zaczęła piszczeć, świetnie, teraz zostanę terrorystką… Ochrona prawie natychmiast znalazła się przy mnie, na szczęście po przeszukaniu mnie (No całkiem fajnie nie? Aż chciałam im wydrapać oczy.) w końcu mnie przepuścili nie znajdując nic groźnego. Wzięłam swoje rzeczy i poszłam dalej, z każdą chwilą czując narastający start, teraz już naprawdę nie mogę się wycofać. Czując coraz szybsze bicie serca poszłam do samolotu, muszę się przyznać, nigdy tak nie podróżowałam, miałam tylko nadzieję, że Zeus nie pozwoli mi się rozbić…
~James~
O co jej chodzi?! Od kilku tygodni tylko się kłócimy! Cholerna socjopatka…no socjopatka, którą lubię… Dobra, ale to, że jest na mnie wściekła nie usprawiedliwia, tego, że właśnie polazła na misję, na której może ją coś zeżreć! Jeżeli tak chciała zwrócić na siebie uwagę to coś jej nie wyszło. Musze przyznać, mimo wszystko, mimo całych tych kłótni, mimo, że strzeliła mi piorunem prosto w twarz kiedy rozwaliliśmy posąg na korytarzu, mimo, że już dwa razy dzisiaj na mnie nawrzeszczała, to martwiłem się o nią. Nie mogłem się pozbyć tego okropnego obrazu z mojego snu, Des uciekająca przed ogromnym Sfinksem, który na koniec ją pożera… Dopiero dzwonek kończący lekcję przywrócił mnie do rzeczywistości. Wyszedłem z klasy i poszedłem prosto do Wierzy Gryffindoru. Pokój wspólny był wypełniony innymi uczniami, rzuciłem szkolną torbę na podłogę i opadłem na kanapę. Miałem już dość, dość całego tego dnia, czasami się zastanawiam jakim cudem siedzenie przez kilka godzin w ławce może tak człowieka zmęczyć. Przymknąłem oczy starając się o niczym nie myśleć, co nie było mi dane. Natychmiast przed oczami pojawiła mi się blondynka spadająca z miotły ze zniczem w ręce. Nie mogłem o tym zapomnieć, przeze mnie miała skręcony nadgarstek, może gdybym wtedy tam nie podleciał…może wtedy by nie spadła.
-Cześć.-usłyszałem znajomy mi już głos i poczułem jak dziewczyna dłonią przeczesuje moje włosy.
-Hej Alice.-mruknąłem otwierając oczy, które natychmiast spotkały się z jej szarymi tęczówkami, mimowolnie uśmiechnąłem się.
-Zmęczony?-zapytała.
Usiadłem na kanapie robiąc jej miejsce i odwzajemniłem uśmiech.
-Nie, wcale.-odpowiedziałem.
Włoszka wywróciła oczami z rozbawieniem.
-Czemu muszę cię pilnować? Prawie tu zasnąłeś.-stwierdziła.
-Nie potrzebuję niańki, chcę sam sobie popsuć życie.-odpowiedziałem robiąc minę dziecka, któremu zabiera się cukierek.
-Wiesz, słodki jesteś.-stwierdziła uśmiechając się-Idę odrabiać lekcje, zobaczymy się później.-dodała, pocałowała mnie w policzek i poszła.
Cały zesztywniałem, opadła mi szczęka i poczułem przyjemne ciepło rozchodzące się po całym moim ciele.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zabijecie mnie! Ale zanim rzucicie Avady, proszę was, dajcie mi dokończyć moje lody T.T a z resztą, zabije mnie to cholerne ciepło >.<. Dedykacja dla Scarlett, oby mamy nas nie nakryły na chowaniu słodyczy <3.  

poniedziałek, 17 czerwca 2013

42. Opieprzam Pottera w piżamie ubrana jedynie w niebieski ręcznik

 Błąkałam się po ruinach jakiejś starożytnej świątyni, słońce powoli zachodziło i przez wielkie dziury po dawnych oknach wpadało do środka pomarańczowe światło. Nie wiedziałam skąd się tu wzięłam ani po co, ale coś kazało mi iść dalej i szukać czegoś. Tak, ja chyba zwariowałam, błąkam się po ruinach szukając jakiegoś czegoś, chociaż nawet nie wiedziałam co to, nie wspominając już, że z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie miałam przy sobie broni. Chodząc po tych wszystkich starych korytarzach czułam jakąś moc promieniującą gdzieś z tej świątyni. Na każdym kroku rozglądałam się jakby ktoś zaraz miał mnie zaatakować, uciąć głowę, poćwiartować, wrzucić moje szczątki do worka i spalić a zachowane organy sprzedać na czarnym rynku...O czym ja myślę do cholery?! Chyba ze mną jest coraz gorzej, odbija mi kompletnie! No przecież potwory nie sprzedają organów na czarnym rynku, no chyba, nie wiem jaki prowadzą styl życia kiedy nie próbują zabić i zjeść jakichś herosów. O, a teraz wyobrażam sobie całą rodzinkę potworków siadającą przy stole, jakaś potworzyca podaje na stół pieczeń z herosa, dwa małe potworzątka kłócą się które dostanie do zjedzenia serce... Czy mnie już kompletnie porypało?! Potrząsnęłam głową i ruszyłam dalej. W każdym kolejnym korytarzu widziałam na ścianach coraz więcej zielonych pnączy na ścianach, podłogę przebijały korzenie, na ścianach widziałam zatarte malunki, głównie smoki, dziewczyny w białych sukienkach przewiązanych złocistymi szarfami, miejscami smoki walczyły z gigantycznymi wężami (za każdym razem kiedy widziałam gady wzdrygałam się, nienawidzę węży). Nie zatrzymywałam się, szłam dalej ale to tajemnicze coś ani myślało dać znać gdzie jest ukryte. Wredne cholerstwo! W końcu weszłam do starego ogrodu, otaczały go marmurowe ściany, sufitu nie było, najdziwniejsze było to, że rośliny wyglądały jakby cały czas ktoś się nimi zajmował, na dodatek nie były stare, najwyższe drzewa miały po trzy metry wysokości a ich pnie nie były grubsze niż dziesięcioletnich drzew...skąd ja do cholery wiem jak grube są pnie dziesięcioletnich drzew?! Dobra, to jest nie ważne, powinnam skupić się na odnalezieniu tego, czego szukam. Jak można się spodziewać to coś ani myślało się ujawnić, błąkałam się po tym ogrodzie całą noc. Milutko nie? Łaziłam bez broni, zupełnie sama, wszystkie cienie wyglądały podejrzanie, było cholernie ciemno, a jedynym źródłem światła był mdły blask księżyca, który teraz miał kształt sierpa. Chciałabym żeby był ze mną ktoś, ktokolwiek, Avan, Ian, Alex, Yuri, Fred...nawet Jamesa bym zniosła! Łaziłam po ogrodzie do rana, słońce już zabarwiało niebo na pomarańczowo a ja byłam zmęczona i zniechęcona. I nagle jak spod ziemi wyrosło wielkie drzewo, nie potrafiłam powiedzieć co to za gatunek, ale było chyba starsze niż ta świątynia, jego liście świeciły wszystkimi kolorami a od kory bił lekki, srebrny blask. Nogi same zaczęły mnie prowadzić do drzewa, ręce wyciągnęły się w stronę pnia, nie wiedziałam czemu, ale czułam, że znalazłam to, czego szukałam. Weszłam pod koronę drzew, kilka kolorowych liści dotknęło mojej twarzy, palce dotknęły pnia drzewa. Poczułam pod opuszkami lekkie wibracje, po całym moim ciele rozeszło się przyjemne ciepło i poczułam przypływ mocy...
***
Obudziłam się i gwałtownie podniosłam do pozycji siedzącej zrzucając przy tym na podłogę kołdrę. Cholera, zaspałam! Rozejrzałam się po pokoju i zeskoczyłam z łóżka jak oparzona. Dopiero po chwili zorientowałam się, że Yuri jeszcze spokojnie śpi, więc na pewno się nie spóźnię…No pewnie! Nie spóźnię się na lekcje, na których ma mnie nie być! Ja jestem geniuszem! Przecież dzisiaj znikam stąd na misję, normalnie wykonałabym taniec szczęścia na myśli ile nieprzyjemnych godzin na historii magii mnie ominie, ale po pierwsze, jestem prawie na sto procent pewna, że przynajmniej kilka potworów spróbuje mnie zjeść, po drugie, na pewno ktoś będzie chciał mnie zabić…dobra, walka na miecze i potwory jednak są lepsze od wykładów Binssa. Przeciągnęłam się i podeszłam do okna, przez które wpadało do środka pomarańczowe światło słoneczne. Na parapecie spał Hades, oczywiście cwaniak ułożył się przy mojej różdżce, odkąd odkrył, że jest zawsze ciepła (sama nie wiem czy to dobrze) grzeje sobie o nią ogon kiedy tylko się da. Odruchowo zaczęłam głaskać kota po głowie, każde inne   zwierze by się zbudziło, ale tego czarnego lenia nic nie mogło obudzić, więc tylko mruczał przez sen i machał z zadowolenia ogonem. W końcu doszłam do wniosku, że powinnam się jeszcze trochę ogarnąć. Zebrałam swoje rzeczy i poszłam do łazienki. Nalałam do wanny ciepłej wody, do której dolałam kilka płynów do kąpieli i spędziłam w niej chyba pół godziny. Akurat kiedy wyszłam z wanny i owinęłam się ręcznikiem (aha, zapomniałam zamknąć drzwi na klucz) ktoś wbiegł do pokoju i, co mnie cholernie zaskoczyło, wpadł do łazienki. Nie myślałam nawet o wrzeszczeniu, byłam gotowa z miejsca zlać tego „gościa”, tylko popełniłam jeden błąd, spojrzałam na niego żeby sprawdzić komu skopię dupę.
-Des ty…!-czarnowłosy Potter w samych spodenkach od piżamy z potarganymi włosami stał przede mną i chyba miał zamiar na mnie nawrzeszczeć, ale zmieniły zamiary kiedy zobaczył, że mam na sobie jedynie niebieski ręcznik.
-JAMES TY CHOLERNY IDIOTO!-wydarłam się na cały zamek, ale nie dało się ukryć, że zrobiłam się czerwona jak pomidor.
-No już…jakbym to pierwszy raz wpierniczył ci się do łazienki…-mrukną mocno speszony.
-Gdybyś zapomniał, nie jest tak jak dawniej.-warknęłam odwracając się do niego plecami.
-A co ja takiego zrobiłem?! Może w końcu mi powiesz?!-rzucił z wyrzutem.
-Sam powinieneś wiedzieć. Czego chcesz? Gadaj i spadaj.-burknęłam.
-No rymujesz lepiej niż Apollo…-stwierdził Potter-Ej!-wrzasnął kiedy spróbowałam trafić go małą kulą energii (dziękuję mamo Hekate za twoje moce).
-Gadaj co chcesz albo następnym razem trafię ci między oczy.-mruknęłam rzucając mu spojrzenie godne Bazyliszka, a może nawet wkurzonej McGonagall.
-Czy ty oszalałaś?! Sama chcesz leźć na misję?!-wyrzucił z siebie.
-Nie będę sama, niech cię to nie obchodzi, jeżeli czujesz się niedowartościowany to leć do swojej kochanej Rzymianki, ja nie mam zamiaru siedzieć na dupie i umierać z nudów.-odpowiedziałam obojętnie.
-Co…? Wiesz, nie rozumiem cię…-mruknął Potter-Poza tym nie wiesz z kim będziesz, skąd wiesz, że cię…
-Co? Ma mnie poćwiartować nożem do masła, zwłoki spalić świeczką a organy sprzedać na czarnym rynku? To, że ty go nie znasz, nie znaczy, że od razu będzie zły! Nie będziesz mi mówił co mam robić, idę i tyle, koniec tematu!-wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
-Nie wiesz co może cię spotkać! Nie pamiętasz jak było w wakacje?!
-Pamiętam dokładnie, mam przypominać ile razy już w ciągu całej naszej znajomości ratowałam ci twoją wkurzającą dupę?! Jeżeli ktoś tu powinien uważać to ty a teraz spadaj!-warknęłam i wywaliłam go za drzwi, które tym razem zamknęłam.
Dziwiłam się, że nie obudziliśmy Yuri, że on w ogóle tu wszedł, żaden z chłopaków nie może wejść do dormitorium dziewczyn! Jak ja mam go dosyć! Nie dość, że zachowuje się jak coraz większy pacan to jeszcze ma czelność mówić mi, co powinnam robić! Co się z nim stało? Odbija mu już całkowicie! Może przed nim udawałam, że to mnie nie rusza, ale naprawdę wszystkie nasze kłótnie wiele mnie kosztowały, nie mówię, że płakałam czy coś w tym stylu, nie robiłam tego od…no od dawna, ale za każdym kolejnym razem czułam się coraz gorzej. Zawsze byliśmy nierozłączni, myśleliśmy prawie tak samo, kłóciliśmy się tylko o głupoty, dla śmiechu, a teraz…szkoda gadać, po każdej kłótni czułam się jakbym była coraz dalej od niego, a z nim odchodziła też część mnie. Z irytacji zacisnęłam dłonie na brzegu umywalki i zamknęłam oczy, otworzyłam je kiedy usłyszałam dźwięk pękającego szkła. No pięknie, rozwaliłam lustro, czasami się zastanawiałam czy taka wariatka jak ja powinnam mieć dostęp do mocy boskich.
-Incatate sartatecta.-mruknęłam a na lustrze zabłysł poplątany, zielony znak, po chwili szkło zaczęło się składać.
Nie chciało mi się iść po różdżkę, w końcu czasami mogę użyć magicznej mocy Hekate, no minus tego mojego lenistwa był jeden, od razu poczułam się zmęczona. Chejron już mi to tłumaczył, używając magii pochodzącej od Hekate zużywam własną energię, a jako że ja praktycznie nigdy jeszcze nie używałam tego rodzaju zaklęć męczyłam się nawet po czymś tak prostym, pamiętałam z obozu dzieci Hekate, dla nich takie czary były na porządku dziennym i wcale ich nie męczyły, ale one uczyły się tego odkąd dowiedzieli się, że ich matką jest bogini magii. Odczekałam chwilę i zaczęłam suszyć włosy, co zajęło mi dziesięć minut i ubrałam się w czarne rurki, przylegającą do ciała koszulkę z motywem kosmosu, czarną, skórzaną kurtkę i nieodłączne trampki od Hermesa. Włosy zostawiłam rozpuszczone, oczy pomalowałam kredką i tuszem i spryskałam się mgiełką o zapachu granatu i mango (dziwnie brzmi taka mieszanka, ale pachnie naprawdę cudownie). Wyszłam z łazienki i rzuciłam w Yuri poduszką.
-Wstawaj leniu!-wydarłam się a kiedy to nie podziałało sięgnęłam po różdżkę-Aquamenti.-wycelowałam prosto w twarz dziewczyny, z różdżki wyleciał strumień zimnej wody mocząc Koreankę.
-Co do cholery?!-wydarła się Yuri spadając z łóżka.
-Wstajemy moje słoneczko, musisz leźć na lekcje.-powiedziałam uśmiechając się szeroko.
-Wiesz, że cię nienawidzę Des?-wymamrotała zaspana dziewczyna.
-Tak, tak też cię kocham.-zaśmiałam się-No powodzenia dzisiaj, ja lecę na śniadanie i już mnie nie ma, jakbyś mogła kopnij Jamesa ode mnie w dupę, już zdążył mnie ostro wkurzyć.-dodałam, złapałam wszystkie rzeczy, które zabierałam ze sobą i wyszłam z pokoju.
Zeszłam do pokoju wspólnego, w którym przesiadywali Fred i George. Weasleyowie uśmiechnęli się do mnie łobuzersko, jak dwa złośliwe elfy, którym właśnie udało się  wyciąć numer życia (których ci dwaj akurat mieli sporo na koncie).
-No hej.-przywitałam się.
-Jak to jest opieprzać Pottera z samego rana?-wypalił od razu George bez żadnego wstępu.
-O co ci…?-zaczęłam, ale urwałam przypominając sobie o porannej kłótni-Skąd wy wiecie?
-Na niego drzesz się głośniej niż Szyszymora.-wyjaśnił od razu Fred.
-Skoro mu się należy, chciałam jeszcze mu włosy spalić ale różdżkę obsiadł mi kot.-odpowiedziałam z małym, sadystycznym uśmieszkiem-A w ogóle to przyszłam się pożegnać, na trochę znikam.-dodałam.
-Gdzie?-zapytali oboje równo.
-Eee same nudy, rodzice gdzieś mnie ciągnął, umrę z nudów o ile to ich nie pozabijam, no to na razie, zobaczymy się za kilka tygodni.-uśmiechnęłam się do nich i wyszłam z pokoju wspólnego.
Poszłam do Wielkiej Sali zwinąć coś do jedzenia i poszłam do sali eliksirów, w której czekała na mnie Katherina i jakiś chłopak, był o głowę wyższy ode mnie, miał jasnobrązowe włosy sięgające mu do policzków, były lekko falowane, ale nie kręciły się w loki, jego oczy były ciemnozielone i pierwszym, co rzuciło mi się w oczy był amulet na jego szyi. Zawieszony na czarnym rzemyku, kamień w kształcie łzy o kolorze ciemnego bursztynu. Jednego byłam pewna, nigdy nie widziałam go u nas w szkole ani na obozie.
-Eee…hej.-wymamrotałam siadając na ławce.
-Szybko przyszłaś.-stwierdziła Katherina.
-Nie chciało mi się spać.-wzruszyłam ramionami-Kto to?-zapytałam patrząc na chłopaka.
-Możesz pytać mnie o moje imię, jestem Raven.-odpowiedział chłopak i posłał mi niepewny uśmiech.
-Okej, jestem Des.-odwzajemniłam uśmiech-Czyli idziemy razem?

-No na to wygląda.-powiedział Raven siadając naprzeciwko mnie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Odżyłam po wycieczce klasowej! (Wiem jak się czuje pranie oł jeeeeee xD) No i zaczęłam czytać "Kroniki Rodu Kane" więc chyba poprawię się z egipskiej mitologii ^^. No i poprawiłam niemiecki na 3 więc teraz już mam spokój, no o ile przeżyję bal gimnazjalisty (nie umiem tańczyć a poloneza musimy na obcasach x.x) będę mogła już więcej pisać. No czyli jutro będzie "Hadesie nadchodzę!" albo ja, albo chłopak z którym tańczę wrócimy w czarnym worku. Dedyk dla Kath i Scarlett Clark <3. 

niedziela, 2 czerwca 2013

41. "Nie pyskuj Weasley bo powiem wszystkim, że sypiasz z misiem."

Ciepła noc, nic nie zasłaniało gwiazd i księżyca w pełni, całkiem przyjemna atmosfera nie? No nie dla mnie. Plątałam się bez celu po jakichś ruinach, białe w świetle księżyca kamienie oplatały zielone pnącza, pod nogami widziałam czarną posadzkę przypominającą łuski gada. Miałam na sobie czarne rurki, trampki, fioletową obcisłą koszulkę i czarną skórzaną kurtkę a o biodro obijał mi się miecz. Czego ja właściwie szukałam? Sama nie wiedziałam, ale cokolwiek to było musiałam dotrzeć do tego pierwsza. Niepewnie postawiłam kolejny krok, ziemia się zatrzęsła. Miałam wrażenie, że to posadzka się rusza, kiedy spojrzałam w dól odkryłam, że rzeczywiście pod moimi stopami podłoga wije się jak wąż. On tu jest! Tylko kim jest on? Cholera, powinnam się stąd wynosić. Jak na złość moje trampki odmówiły posłuszeństwa i nie rozwinęły skrzydeł a żadna magia nie chciała działać. Zdesperowana rzuciłam się biegiem przed siebie z nadzieją, że jednak ucieknę. Im dalej biegłam tym więcej było roślin oplatających ruiny. Podłoga dalej wiła się pod moimi stopami, coraz trudniej było mi utrzymać równowagę, aż w końcu się przewróciłam. Wtedy w ciemności zobaczyłam dwa czerwone punkty, które zbliżały się do mnie, zobaczyłam pionowe źrenice jak u węża, oczy... Czyli łeb tego czegoś się do mnie zbliżał! O cholera! Natychmiast pobiegłam w drugą stronę, przeciskałam się między roślinami, kamieniami, pozdzierałam sobie skórę, podarłam ubrania ale nie zwracałam na to uwagi, chciałam tylko uciec. Cisze nocną rozdarł potworny wrzask, jakby coś wielkiego się przebudziło, po chwili ryk przeszedł w złowieszczy śmiech.Spojrzałam w górę, nawet nie wiem po co, tak po prostu. Księżyc zasłonił wielki, czarny, trójkątny jak u węża łeb, świeciły się w nim dwa czerwone punkty, oczy tego czegoś. Nie! Zaczęłam biec jeszcze szybciej ale już traciłam oddech, czułam ucisk w piersi a serce waliło mi jak szalone. Potknęłam się o jakieś pnącze i zaliczyłam efektowną glebę, prawie uderzyłam głową w kamień. Nie zwracając uwagi na ból, na zdarte kolana i łokcie, wstałam i pobiegłam dalej. Było całkowicie ciemno, nie widziałam prawie nic, chciałam przywołać najprostszy czar tworzący świetlistą kulę i nic, nie mogłam przywołać błyskawicy, ognia, niczego, jakby cała moc zniknęła. Nagle wszystkie rośliny zaczęły umierać i usychać, kamienie czernieć, zrobiło się przeraźliwie zimno, jakby cały świat umarł, całe dobro zniknęło i zostało jedynie to co złe. Znowu spróbowałam użyć jakiejkolwiek mocy i znowu nic.
-Teraz jesteś w moim królestwie naiwna, uwolniłem się i teraz ja panuję nad wszystkim, ja jestem wszystkim, istnieję wszędzie i nie ma siły większej niż ja, nie powstrzyma mnie już nic a jeżeli postawicie mi się będę was niszczył jednego po drugim, dopóki nie zostanie po was żaden ślad. Nie uciekniesz, nie powstrzymasz mnie, padnij przede mną bo ja jestem panem.-głos dochodził z dosłownie każdego miejsca, był zimny, władczy, groźny, już sam jego dźwięk odbierał mi siły i nadzieję, prawie zmusił mnie żebym upadła na kolana tak jak rozkazał.
-Nie! Nie! NIE!-zaczęłam krzyczeć ale po chwili coś zawiązało mi supeł w gardle i już nic nie mogłam powiedzieć. 
Nie zrobię co mi każe, nie poddam się! Nie... Czułam jak opuszczają mnie wszystkie siły, cała się trzęsłam, miałam wrażenie jakby cała moja krew zmieniła się w zimną galaretę. Nogi miałam jak z waty, ręce zwisły bezwładnie po bokach a głowa zaczęła mi ciążyć na tyle, że spuściłam ją w dół. W końcu poczułam jak padam na ziemię, byłam wszystkiego świadoma, wiedziałam co się dzieje ale nie miałam w sobie żadnej siły, nie mogłam się przeciwstawić. Leżałam na uschniętych szczątkach roślin jak szmaciana lalka i nie miałam już nawet siły lekko drgnąć. Zamknęłam oczy czekając na śmierć. I nagle wszystko zaczęło się ogrzewać, czułam jak krew znowu zaczyna we mnie normalnie płynąć, jak nogi przestają się trząść. Otworzyłam oczy. Ciemność rozświetlało coś...sama nie wiem jak to opisać. Było wielkości jabłka, świeciło co chwilę innym kolorem, miało kształt łzy i wyglądało jakby było ze szkła, w którym zawisły drobinki czegoś błyszczącego. Wyciągnęłam do tego ręce chcąc przyciągnąć to do siebie, już myślałam, że to jednak nie będzie koniec. Niestety znowu ciszę rozdarł ryk, łza rozprysła się na małe odłamki i światło zniknęło a razem z nim ciepło, wróciło to nieprzyjemne uczycie jakby płynęła we mnie galareta i znowu nie miałam na nic siły. Spojrzałam jeszcze w górę żeby zobaczyć nad sobą wielką paszczę wypełnioną ostrymi zębami, która po chwili pochłonęła mnie. Poczułam jak jeden z zębów od tyłu rozbija mi czaszkę...
~~~
-Co z nią?
 -Kiedy się obudzi?
Słyszałam głosy jakbym była pod wodą, głowa strasznie mnie bolała, a lewy nadgarstek piekł jakby został podpalony. Nie miałam najmniejszego pojęcia co się stało, ale strasznie się bałam po tym co widziałam we śnie.
-Ale przeżyje?-odezwał się jeden z głosów, który natychmiast rozpoznałam, ale nie wiedziałam czy chcę go słyszeć.
James tu był? A po co? I czemu się o mnie martwił? Tak, znałam ten ton i już wiedziałam, że musiałam znowu nieźle się urządzić. Tylko w tej sytuacji...To było dla mnie aż podejrzane, że Potter tu był. Ktoś mu odpowiedział ale ja tego nie słuchałam. Niepewnie otworzyłam oczy i od razu uderzyło mnie zbyt jasne światło skrzydła szpitalnego. Zaklęłam cicho pod nosem i przymknęłam oczy.
-Żyje!-zawołał któryś z chłopaków.
-I przeklina, czyli nie jest źle!-dodał następny.
-Podstawmy Jamesa, jak spróbuje go zabić to już jest zdrowa!-zaproponował kolejny.
I wszyscy razem ze mną wybuchli śmiechem. Jak ja ich uwielbiam, człowiek dostaje tłuczkiem po głowie i już nawet nie może po marudzić tylko od razu go rozśmieszają. Otworzyłam do końca oczy i zobaczyłam całą naszą drużynę, najbliżej mnie stało dwóch rudych Weasley'ów i Potter. No tak, przywaliłabym mu ale po tym jak przed chwilą pytał czy żyję cała złość zniknęła. I nagle przypomniał mi się cały mecz, nawet pamiętałam jak efektownie zleciałam z miotły. Tylko za nic nie pamiętałam jakim wynikiem się zakończył.
-Ej ludzie...a w ogóle wygraliśmy?-zapytałam rozglądając się po wszystkich.
Nie wyglądali jakbyśmy przegrali, przeciwnie, cieszyli się jak głupi do sera.
-A ta tylko o tym...-zaśmiał się George.
-Kobieto, wygraliśmy, kiedy Ślizgoni zobaczyli o ile przegrali połowa z nich pospadała z mioteł! Jesteś mistrzem, rozbita głowa i skręcony nadgarstek to nic, ale znicza złapiesz!-odpowiedział Chris z szerokim uśmiechem.
Całą tą rozmowę przerwała nam pani Pomfrey, która pozwoliła zostać tylko jednej osobie. No i wybrać tu spośród tych wariatów kto ma zostać...Bez większego zastanowienia wybrała Freda, po całej sali rozległo się głośne "wooooo!" reszty drużyny, no poza Jamesem, który po mojej decyzji zniknął.
-Zamknąć się albo wszystkich was uduszę.-rzuciłam jakbym informowała ich o dzisiejszej pogodzie.
Wszyscy po chwili wyszli i zostałam sama z Fredem. Uśmiechnęłam się do rudzielca szeroko i usiadłam na łóżku. Weasley usiadł obok mnie i spojrzał na mnie przepraszająco.
-To moja wina...-wymamrotał.
-Ale co?-zdziwiłam się.
-To, że dostałaś tłuczkiem, gdybym szybciej go odbił nie trafił by w ciebie.-odpowiedział spuszczając wzrok.
-Fred, nie mów tak, nie pierwszy raz tak dostałam, nic mi nie będzie.-stwierdziłam i uśmiechnęłam się.
-Ale...-zaczął.
-Nie pyskuj Weasley bo powiem wszystkim, że  sypiasz z misiem.-przerwałam mu.
-Ale ja nie sypiam z misiem!-zaprotestował Fred.
-A kto powiedział, że muszę być szczera?-pokazałam mu język.
-Ty mały gnomie!
-Czy nie mówiłam "nie pyskuj"?
-Dobra, dobra...
Spędziliśmy razem chyba godzinę, aż pani Pomfrey wywaliła Freda. Chłopak obiecał, że przyjdzie do mnie jutro i na pożegnanie pocałował mnie w policzek. Ekhem...poczułam się trochę dziwnie ale wiedziałam, że to nic nie znaczy, byliśmy jedynie przyjaciółmi i nic do siebie nie czuliśmy.
~3 dni później
Spędziłam w skrzydle szpitalnym trzy dni, zostałam wypuszczona głównie dla tego, że pani Pomfrey miała już dość mojego marudzenia. Czułam się dobrze, jakbym wcale nie spadła z miotły. Myślałam, że znowu wszystko będzie jak przed meczem, siedzenie na lekcjach, kłótnie z Jamesem, próby dowiedzenia się czym Yuri jest tak zajęta... No pomyliłam się. Było już po lekcjach, siedziałam w dormitorium z Yuri, która o dziwo dzisiaj postanowiła znaleźć dla mnie trochę czasu. Siedziałyśmy na swoich łóżkach, ona przy okazji coś czytała a ja siedziałam z laptopem na kolanach i grałam w najnowszą część simsów. Zadziwię wszystkich, jeszcze nie stworzyłam sima o nazwisku James Potter i nie zabiłam go na wszystkie istniejące sposoby. Akurat próbowałam się dowiedzieć od Yuri czegokolwiek, co się stało, czy coś się zmieniło, ale drzwi od pokoju się otworzyły i do pokoju weszła Katherina. Obie spojrzałyśmy na nią zaskoczone tą wizytą, ja wyłączyłam komputer a Yuri odłożyła książkę.
-Coś się stało profesor Lung?-zapytała Koreanka.
Poczułam dziwny ucisk w dole brzucha, pojawienie się nauczycielki eliksirów w naszym pokoju było zapowiedzią, że albo coś się stało w szkole albo, co było bardziej prawdopodobne, szło znowu o moich genialnych nieśmiertelnych rodziców.
-Nic poważnego, Destiny, chodź ze mną.-odpowiedziała tajemniczo kobieta.
Niepewnie pokiwałam głową, zeskoczyłam z łóżka i wyszłam z nauczycielką. Poszłyśmy do jej gabinetu, w którym, jak przewidziałam, siedział też opiekun mojego domu. Powoli odnajdując się w sytuacji spodziewałam się pojawienia się Pottera, co na szczęście nie nastąpiło.
-Tak więc, albo spierniczyłam zadanie domowe, albo dostanę szlaban, albo idzie koniec świata.-skwitowałam rozglądając się po sali.
Zobaczyłam, że na twarzy Percy'ego pojawia się rozbawiony uśmiech.
-Nic z tych rzeczy, nie idzie żaden koniec świata a ty nie masz kłopotów.-odpowiedział mi.
-Eee...to się ze sobą gryzie, jak nie ma kłopotów znaczy to tyle, że idzie koniec świata. Kiedy walnie w nas meteoryt?-powiedziałam.
-Nie ma końca świata, ale to nie znaczy, że nie mamy kłopotów.-odezwała się Katherina.
-Dobra, więc co tym razem? Hermes zgubił paczkę kosmetyków dla Afrodyty? Hera złapała Zeusa z inną babą? A może Hades ma problemy u teściowej?-zapytałam siadając na ławce.
-No nie do końca...chodzi o coś innego.-przerwała mi Katherina.
-No to mówcie.
-Co powiesz na misję?-zapytał Percy.
-Tak w środku roku szkolnego? Kiedy i gdzie? Pakować się? Ile może mnie nie być?-zasypałam ich pytaniami a oczy zabłyszczały mi z ekscytacji.
-Spakujesz się i jutro musisz być już gotowa. Nie wiemy ile cię nie będzie, zależy jak szybko sobie poradzisz a nam zależy na czasie.-odpowiedział Percy przeczesując dłonią włosy.
-A co z McGonagall?-spytałam niepewnie, dyrektorka raczej nie byłaby zadowolona gdybym znikła w środku roku szkolnego.
-Zaraz do niej pójdziemy.-powiedziała Katherina.
-A co to za misja? Idę sama?-z ust wysypały mi się kolejne pytania.
-Jeszcze ktoś do ciebie dołączy ale to później, jeżeli chodzi o samą misję sytuacja jest dość poważna. Chodzi o obóz...-tym razem odpowiadał Percy.
-Coś się stało?-zmartwiłam się.
-Na razie to się dzieje...Obóz jest chroniony przez pewnego rodzaju magiczną tarczę wytwarzaną przez...no tego nie powinnaś wiedzieć, ostatnio ktoś zatruł źródło tej magii, to musiał być ktoś z wewnątrz...-wyjaśniła Katherina.
Mimowolnie przypomniałam sobie o Githany, której zupełnie nie podejrzewałabym o zdradę dopóki to samo się nie wydało. Jeżeli był wśród nas ktoś jeszcze...wolałam nawet nie myśleć co może się dziać.
-I co można zrobić?-zapytałam.
-Istnieje pewien...artefakt, który może nam skutecznie pomóc, prawdopodobnie jest gdzieś we Włoszech.-odpowiedziała Katherina.
-I ja mam go znaleźć tak?-zapytałam.
-Jak najszybciej.-dodał Percy.
-To idziemy do McGonagall załatwić mi urlop.-stwierdziłam z błyskiem w oku.
Dyrektorka zadawała sporo pytań, ale okazało się, że już wcześniej znała przynajmniej część prawdy więc nie było zbyt wielu problemów z pozwoleniem mi na wyjazd, postawiła jedynie warunek, że nikt ze szkoły ze mną nie pojedzie, zgodziłam się nawet chętnie, jedynie James mógłby jechać, a tak nie miałam tego problemu. Później pobiegłam do pokoju i zaczęłam się pakować. Yuri musiała się na mnie porządnie wydrzeć, żeby zwrócić moją uwagę.
-Co ty robisz?-zapytała ze zdziwieniem.
-Pakuję się.-odpowiedziałam szukając szczotki do włosów.
-To widzę, ale po co?-ciągnęła dalej.
-Bo na trochę znikam.-odpowiedziałam.
-Gdzie?
Zatrzymałam się w pół kroku zastanawiając się nad odpowiedzią.
-Eee...sprawy rodzinne...-słabe kłamstwo biorąc pod uwagę, że wiedziała jak jestem nastawiona do rodziców, ale tu nie o nich chodziło, moja prawdziwą rodziną byli półbogowie, więc tak naprawdę nie kłamałam, chociaż jak dla Yuri mogłam kłamać, ale to zawiłe!
-Taaa...będziesz świętować czyiś pogrzeb czy co?-zdziwiła się patrząc na mnie sceptycznie.
-Nie powiedzieli po co mam jechać, jakoś przeżyję.-odpowiedziałam kończąc się pakować.
Taaa...chyba przeżyję, o ile nic mnie nie zje... Ciekawe jak to się skończy...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zaczęłam to pisać o 3 rano kiedy pod oknami bloku mojej przyjaciółki ktoś wykrzykiwał, że ma syna xD. Fragment z Fredem dedykuję Wice, tak się o to prosiłaś a ja obiecałam więc proszę Słoneczko :*. No dzisiaj nie mam więcej do powiedzenia. Trzymajcie się =D.
Czytałeś = skomentuj, proszę.